WIARA - "...nadawanie dużego prawdopodobieństwa prawdziwości twierdzenia w warunkach braku wystarczającej wiedzy" - tak pięknie i zrozumiale encyklopedia wyjaśnia nam znaczenie tego magicznego słowa.
Czy aby na pewno w tak prosty sposób, można zinterpretować je ostatecznie?
Ja, jak zwykle się...czepiam. Zapraszam więc na chwilę dywagacji o wierze.
Mój wiek, którym często wspomagam się w moich wywodach, bardzo mi pomaga, bo jak powszechnie wiadomo, bagaż doświadczeń jest najcenniejszym pozytywem w rozmowach o życiu.
Od małego dziecka nie mialam problemów z wiarą.
Wtedy, kiedy jeszcze niewiele rozumiałam, więcej czułam i widziałam.
Zawsze miałam świadomość jak i co powinnam robić, tak jakby mi to ktoś podpowiadał.
Jeżeli coś robiłam źle, często robiłam to z rozmysłem i raczej dla sprawdzenia reakcji dorosłych. Jeżeli dorośli rugali mnie za to, wiedziałam, że to jest złe i nie powinnam tak się zachowywać, potwierdzałam więc sobie fakt, że ja wiem co jest złe. Nie wyobrażacie sobie jak pragmatycznie myślą dzieci.albo nie chce Wam się wysilać, żeby cofnąć się do swojego wczesnego dzieciństwa i przypomnieć sobie swoje myślenia. Każdy z nas może tam wrócić. Najlepiej wspominać przeżycia, które odcisnęły sie w naszym umyśle mocniej niż inne. Takich przeżyć z dzieciństwa mamy mnóstwo. Wystarczy tylko odkurzyć je trochę i zagłębić się w nie mocniej. Wiedziałam na przyklad, że kiedy rano otworzę oczy a przez okno wpadają słoneczne promienie, muszę natychmiast wybiec na zewnątrz i przywitać się ze słońcem. Tak też, jako kilkuletni berbeć robiłam. Jak tylko zobaczyłam przez okno słońce, wyskakiwałam z łóżka i w koszulinie biegłam przez kuchnię, następnie długą sienią do drzwi wejściowych, żeby móc popatrzyć prosto w słońce. Mrużyłam oczy i wyciągałam chude rączęta w jego kierunku, wołając głośno: "...dzień dobry kochane słoneczko". To były lata sześćdziesiąte. Dziś przypominam sobie co wtedy działo się w głowie trzy, czterolatki. Nikt mi tego nie mówił, ale ja wiedziałam, że jestem szczęśliwa: bo mogę biec, bo za chwilę dostanę śniadanie, bo w kuchni jest babcia, mama, bo mogę stać w tym słońcu i ogrzewać się jego ciepłem. Odczuwanie tej wielkiej szczęśliwości było tak mocne, że do dzisiaj je pamiętam.
Mało tego, do dziś potrafię tak bardzo czymś się cieszyć i tak być szczęśliwą jak wtedy właśnie. Ta szczęśliwość cały czas we mnie tkwi i nie muszę specjalnie wysilać się, żeby osiągnąć ten stan. Jeżeli piszę "kąpiel słoneczna" to znaczy, że jestem w jego objęciach i czuję to ciepło naturalne, najmilsze, najcieplejsze, najdoskonalsze, nie do odtworzenie przez człowieka. To właśnie jest dla mnie cud. Cud doświadczania wyższości natury. Cud dobrowolnego poddania się chwili i mocy wszechświata. Moje odczucia z okresu dzieciństwa, które bardzo pielęgnuję są dla mnie wystarczającym potwierdzeniem istnienia wyższego bytu.
Wychowywano mnie na katoliczkę. Kiedy poszłam do szkoły na lekcjach religii zaczęłam poznawać bliżej dogmaty wiary. Niestety były to też czasy, kiedy (szczególnie na wsi) jeszcze mocno funkcjonowały zabobony, przesądy, demoniczne strachy. Jakimś "cudem" udało mi się uniknąć tych chorych pułapek i utwierdzić w sobie zdrową i szczęśliwą wiarę.To też uważam, jest jakieś zrządzenie ponadnaturalne, powiedziałabym nawet świadome przewodnictwo. Nikt z moich najbliższych nie pomagał mi w samookreśleniu, wręcz przeciwnie. Gusła dominowały.
Mam sześćdziesiąt lat. Bardzo starałam się przez całe życie i nadal mocno nad tym pracuję, pielęgnowac w sobie dziecko. Często zachowuję się jak dziecko i myślę, że właśnie dlatego potrafię być szczęśliwa. Dzieci bowiem w swej nie zniszczonej jeszcze przez dorosłych strukturze posiadają nieskazitelną formę , która łączy je z wszechświatem czyli z Mocą Stwórcy i stąd właśnie ich najprawdziwsze reakcje, samoobrona tylko z konieczności, stoickie wręcz przyjmowanie rzeczywistości, empatia, bezproblemowość, trzeźwe i najprostsze ocenianie oraz przyjmowanie otoczenia. Ta świadomość utwierdza moją wiarę, że każdy z nas jest cząstką czegoś bezwymiarowego, czegoś czego nie jesteśmy w stanie pojąć a ślad czego przychodzi z nami na Ziemię.
Pielęgnowanie w sobie dziecka przez dorosłego nie jest wcale łatwe. Coraz więcej wokół nas "wykształconych" mądrali, którym wydaje się, że to oni są bogami. Przykazaniami dla nich jest umiejętność poruszania się w cyberprzestrzeni, wszechobecny, degradujacy i sprowadzający człowieka do wymiaru kukły marketing według którego i pod jego dyktando powinniśmy żyć oraz straszliwe zakłamanie, wykorzystywanie, ubezwłasnowalnianie, narzucanie ofert bez zgody człowieka czyli niewolnictwo. Nie takie, krepujace tylko nasze ciała z jakim miał człowiek do czynienia we wcześniejszych wiekach. Współczesne niewolnictwo odbiera człowiekowi przede wszystkim rozum, serce i wolną wolę a więc duszę. Tą jedyną i najważniejszą część naszego istnienia. Ktoś taki jak ja, który próbuje oprzeć się temu procederowi jest marginalizowany na każdym kroku i właściwie przez każdego. Nikt nie rozumie kogoś, kto kieruje się uczuciami, myśli sercem i żyje dla innych. To jest wręcz stan chorobowy. Niedawno przecież pisałam o tym jak otoczenie postrzega mnie. Jako kretynkę i bezmózgowca, podgłupiastą i niedorozwiniętą chociaż staram się w miarę normalnie żyć a nawet nadążać za rowojem techniki. Moja siła i wytrzymałość tych niezbyt przyjemnych epizodów podparta jest właśnie niezłomną wiarą. Silnym przekonaniem i mocną ufnością w coś ważniejszego dla mnie, w coś czego teraz zrozumieć nie potrafię ale czuję i wyczuwam swoją dziecięcą intuicją, że ta właśnie niewiadoma jest dla mnie najważniejsza i dla niej muszę żyć a właściwie przejść swoje tu osadzenie na Ziemi, którego celem jest rozwinięcie i ukształtowanie mojego jestestwa abym kiedyś mogła ze spokojem odejść do mojego prawdziwego domu, do mojego prawdziwego Ojca. Wszystko zaś z czym zetknę się na tej Ziemi tam będzie niepamięcią .
Moje życie staram sie kształtować dla pożytku i radości ludzi, wszystko co dostaję od życia jest pensją za moje wysiłki i pracę. Biorę od Boga tylko tyle ile potrzebuję. Jakikolwiek nadmiar zawsze mnie przytłaczał. Odkąd sama decyduję o swoim życiu nie zdarzyło się nigdy, żeby mi zabrakło czegokolwiek do egzystencji. Nadwyżka jakichkolwiek dóbr wymiernych z pewnością zubożyła by moje życie i zdezorganizowała funkcjonowanie moich wartości życiowych. Cały czas żyję na przyzwoitym poziomie obowiązującym w tych czasach. Gdyby czasy były inne przyjęłabym je i dostosowała swoje życie do istniejących warunków i zachowywałabym sie identycznie zmieniłaby się tylko forma i kształt mojego funkcjonowania.
Znam ludzi "wierzących", którzy cały czas usiłują swoją wiarę oprzeć na objawieniach, karkołomnych modlitwach, umartwianiach które rujnują ich zdrowie i zabijają boską radość na dopatrywaniu się cudów na każdym kroku. Jakaż jest ich wiara, skoro nie potrafią poczuć w sercu i umyśle miłości do Stwórcy, skoro nie potrafią zapłakać czystą radością na widok wiosennego, niebiańskiego poranka?
Nie szukam Boga namacalnego i widocznego dla oka. Przecież On jest we wszystkim czego dotykam i co widzę a to szczęście, które rozrywa moje piersi i wyrywa się ku czemuś niewiadomemu i nieuchwytnemu to cóż innego jak nie Bóg? Nie ma na świecie takiej mocy ludzkiej, któraby potrafiła wskrzesic we mnie takie uczucia. One po prostu we mnie żyją i prowadzą mnie do największego szczęścia, które gdzieś głęboko we mnie się uśmiecha. Przecież to takie proste.......
Czy nie wierzę w cuda?
Oczywiście, że wierzę bo doświadczam ich bez przerwy. Nie zdarzyło mi się prosić o coś Pna Boga (najczęściej za pośrednictwem Mateńki ukochanej) i nie być wysłuchaną. Jeżeli w coś mocno wierzę i czegoś bardzo pragnę Bóg zawsze mnie wysłuchuje i końcem końców tych spełnionych próśb jest już tak dużo, że na obecną chwilę już tylko dziękuję i dziękuję, i dziękuję. Wiem, a wiem bo wierzę, że każda moja prośba będzie wysłuchana. Oczywiście prośba z dobrą intencją na chwałę Bogu i pożytek ludziom. Zaufajcie proszę i nie bójcie się. Jak cudownie jest żyć mając świadomość, że nie jesteś sam.
Czym więc są wszystkie łaski, które otrzymałam ja, moja rodzina i nie tylko jeżeli nie potwierdzeniem istnienia Mocy Wszechmogącej, która cały czas każdym z nas się opiekuje. Naszym zaś zadaniem jest umieć wierzyć, prosić i dziękować. Kochać ludzi, kochać siebie, kochać wszystko co Bóg nam dał. Dziękować za dobre i złe bo wszystko w egzystencji jest potrzebne. Jeżeli zapanuje w nas ta właśnie, świadoma równowaga osiągniemy najprawdziwsze szczęście.
Czy to nie są wystarczające dowodym żeby uwierzyć w niepojętą Moc, która nami dysponuje.
Błogosławieni
Błogoslawieni którzy uwierzyli,
potęga Wszechmocnego buduje ich siłę.
Chociaż na drogach często się gubili,
zaowocował wreszcie duszy ich wysiłek.
Ujrzeli światło Pana we wszystkim dokoła
a szczęście bezgraniczne krzyczało do Boga,
...jesteś tu po to by kochać! - zawołał
głos, którego przez lata gniotła zimna trwoga.
Błogosławieni sprawiedliwi,
to oni są filarem boskiej kompozycji.
Nie upatrują winy, nic ich nie dziwi
nie wchodzą nigdy w gestie Pańskiej jurysdykcji.
Przypadłość zaś ta rzadka w rozkosz ich spowiła
niezłożone istnienie, łatwość wybaczania.
Dzień każdy to modlitwa sercu Boga miła,
dążenie do czystości złe siły poskramia.
Błogosławieni cisi i pokorni.
Pozbawili już pychy swoje nędzne ciała.
Uspokojeni na butę odporni,
bo przyszlość dla nich zawsze jawi się wspaniała.
Rozsiewając nadzieję, miłość w trwaniu szkwałach,
niosą z Jezusem krzyże, ciągle niestrudzeni.
Śpiewając głośno: "Panie, chwała Tobie, chwała",
upojeni spokojem duszy. Błogosławieni.













