środa, 2 października 2024

NIEGODNA

Opowiem wam historię, która wydarzyła się naprawdę. 
Były to czasy, kiedy takie zachowania jednych ludzi wobec innych były nagminne, przyjęte przez środowisko i akceptowane. Od opisanych wydarzeń minęło około pięćdziesięciu lat. Na szczęście świat zmienia się na lepsze. Kultura człowieka staje się bardziej wrażliwa na jego krzywdy. Dzięki temu, takich incydentów mamy coraz mniej, ale niestety nadal się zdarzają. 
Piszę o tym, żeby opowiedzieć jaki wpływ na życie pokrzywdzonych jednostek miały te wydarzenia. 
Z jakimi obciążeniami musieli żyć ludzie, najczęściej kobiety i dlaczego do dzisiejszego dnia nie ma konkretnych i egzekwowanych bezwarunkowo ustaw i przepisów, które spowodowałyby zaprzestania takich procederów. Bohaterka żyje do dziś, ale swoje przejścia przypłaciła traumą, z której nigdy już się nie podniosła. 


Niegodna


Helenka jak zwykle biegła do szkoły w podskokach. 
Wychodząc z domu nie ubierała sandałków, wiedziała przecież, że na łące unoszący się już opar zostawił na trawach gęstą rosę. Miała śliczne niebieskie sandałki, które przemoczone rosą, po wejściu na drogę pełną pyłu mogły się całe ubłocić, to zaś była ostatnia rzecz, która mogłaby się wydarzyć w jeden z tych najpiękniejszych wiosennych dni.
Kiedy tylko przefrunęła nad kładką leżącą nad małym strumykiem, wbiegła zaraz do swojego królestwa. 
Łąka, to był jej najpiękniejszy świat. Tu zieleń traw była tak doskonale zielona, że wciąż zadawała sobie pytanie - czemu żadne akwarele a nawet plakatówki nie mają w swojej ofercie takiej zieleni? Ileż to razy próbowala namalować ten kolor i nigdy jej się to nie udało. Mieszała najprzeróżniejsze odcienie zieleni, niebieskiego, granatu, ultramaryny z  żółcią czasem pomarańczą, ale niestety, kiedy biegła z obrazkiem na łąkę, zieleń z kartki  niewiele miała wspólnego z zielenią traw. To utwierdzało ją w przekonaniu, że człowiek nie jest w stanie dorównać w niczym komuś, kto był tego wszystkiego Stwórcą. 
Chociaż myśli już były dalej, oczy nadal łakomie wpatrywały się w ciężkie krople rosy na tej nieziemskiej zieleni, które były jak najprawdziwsze diamenty, zbierać je tylko i nanizać na nitkę. Już widziała tę diamentową kolię, muśniętą niespotykaną zielenią traw, na swojej dziecięcej szyjce. Ach, jakie to było piękne marzenie.
Prawdziwa jednak bajka zaczynała się, gdy podnosiła wzrok ponad przyziemne trawy. Na tym poziomie zioła i kwiaty zakwitły we wszystkich kolorach świata. 
Żółty mniszek albo jak Helena na niego mówiła mleczak, ułożył się  jakby dywanem, ponad którym wznosiły się dostojniejsze gatunki. Jeszcze może koniczyna polna niewiele ponad trawy wystawała, bogatym listowiem okrywając narażoną na wysuszenie ziemię. Później następowała cała feeria kolorów, a to żółciutkie jaskry, a to chabry bławatki, a to czerwone najpiękniejszą czerwienią maki, a to facelie miododajne... Nad wszystkim zaś dostojnie kolebały się białe ślepaki, a może rumiany? Nigdy nie wiedziała jak je nazywać? Całości dopełniały najrozmaitsze zioła: rumianki, mięta i tymianek oraz macierzanka pełzająca po całej łące. Kminek, krwawnik, czosnek niedźwiedzi, arcydzięgiel to już było dostojeństwo ziołowe. Zapach roznosił się tak niesamowicie esencjonalny, że samo przebywanie na łące przynosiło ukojenie, a najprawdopodobniej i uzdrowienie człowiekowi.
Helenka oglądała te wszystkie cuda i głaszcząc je małą rączyną, czuła nieodpartą chęć przytulenia tego wszystkiego i obsypania pocałunkami. Całowała najbliższe kielichy, muskała liście i łodygi. Odnosiła wrażenie, że roślinki przytulają się do niej obejmując jej drobne ciałko. Biegła dalej w podskokach, bo ten cudowny, słoneczny poranek wyzwolił w niej jakąś niekontrolowaną energię. Podskakując coraz wyżej miała wrażenie, że za chwilę uniesie się w powietrze i tylko mokruteńkie nóżęta ślizgające się po trawie, przypominały jej, że jeszcze dotyka ziemi. Nagle zatrzymała się, wyciągnęła w górę rączki z sandałkami i zaczęła krzyczeć, najgłośniej jak tylko potrafiła:
- Kocham Cię Panie Boże i ciebie słoneczko też kocham ogromnie!
Kiedy wyzbyła się odrobiny radosnych uczuć, które rozsadzały jej małe serduszko, szybciutko zaczęła biec do szkoły, żeby hasanie po łące nie  okupić spóźnieniem.
Helenka była w trzeciej klasie. Zajęcia trzecich i czwartych klas odbywaly się w starym dworze szlacheckim, który po wojnie zabrano właścicielom. Piękne salony zostały zaadoptowane na klasy szkolne. Uczyły się tu tylko dwie klasy, reszta uczniów miała zajęcia w budynku szkoły głównej, który znajdował się w samym centrum wsi.
Odległość z domu Heleny do szkoły wynosiła okolo dwóch może trzech kilometrów, ale jak wcześniej czytaliście droga ta mogłaby mieć dla dziewczynki nawet dwadzieścia kilometrów, byleby tylko mogła przez cały czas biec wzdłuż pachnących i ukwieconych łąk.
Przed szkołą już czekały koleżanki. Pani nauczycielka jeszcze nie przyszła więc szkoła też była zamknięta, ale dziewczynki nigdy się nie nudziły. Dookoła szkoły rosły piękne, rozłorzyste drzewa a poniżej zaczynały się prawie bezkresne błonia. Miejsca do zabawy nie brakowało. Zaraz też zaczęły się berki i zabawa w chowanego. Wrzaski, piski i głośne, szczęśliwe śmiechy wyzwoliły w ptakach chęć przekrzyczenia urwisów z czego powstał zgiełk nie z tej ziemi. Dzieci bawiły się w najlepsze, a ptaki wtórowały tym wesołym harcom. Tak bardzo zaaferowały się zabawą, że nie zauważyły wychowawczyni, która chociaż dość mocno spóźniona, wreszcie zaczęła wołać je na lekcje.
Dworek stał nieco na uboczu. Żeby dojść do centrum gdzie była szkoła główna, kościół i salka katechetyczna trzeba było przejść około kilometra. Dzisiaj był wtorek a to znaczyło, że klasa trzecia dziś właśnie ma lekcję religii. 
Dla Helenki, od pierwszej klasy każda lekcja religii była czasem magicznym.
Przez tę jedną godzinę, ksiądz Tadeusz zabierał dzieci w podróże. Raz było to niewiarygodne stworzenie świata, drugi raz powołanie Abrahama a później przerażający potop. Niesamowite przygody Mojżesza i ciągłe wojny i perypetie ludu żydowskiego.
Dziewczynka przez trzy lata słuchania tych opowieści stworzyła sobie swój bardzo indywidualny świat w którym zamykała się zaraz po tym, jak ksiądz zaczynał opowiadanie. Będąc w świecie opowieści, wędrowała z bohaterami przeżywając ich przygody i stając się częścią słuchanej historii. Zdarzało się nawet, że po zakończeniu podania, dziecko oparte na  małych kułaczkach dalej przeżywało przygodę ze swoimi bohaterami i koleżanki nie raz musiały solidnie ją szturchnąć, informując, że religia się zakończyła. Dziewczynka wtedy podskakiwała jak oparzona i przez chwilę musiała przyzwyczajać się do rzeczywistości. 
Kiedy dzieci opuściły salkę, zaczynały się wygłupy i zbytkowanie. Wracając do domów okrutnie dokazywały płatając sobie coraz wymyślniejsze figle i psikusy. Helenka rozrabiała na równi z innymi, ale gdzieś w tyle głowy uporczywa myśl nie odstępowała jej na krok. A mianowicie, jak będzie wyglądał obrazek, który kazał w zeszycie do religii namalować ks. Tadeusz? Cały czas podświadomie myślała jak plastycznie pokazać wszystko co dziś usłyszała. Umieścić na obrazku całe opowiadanie ze wszystkimi szczegółami. 
Wracała do domu i najczęściej nie miała czasu na odrabianie lekcji. Miała czwórkę młodszego rodzeństwa, które niustannie potrzebowało opieki a w gospodarstwie też zawsze znalazło się coś do zrobienia. Pielęgnowała więc w swojej jaźni obrazek, który jej wyobraźnia już namalowała i pracując, czekała cierpliwie aby wieczorem móc zrealizować swoją dzisiejszą wizję.
Tak mijał rok za rokiem. Helenka miała czternaście lat i była już prawie panienką, chociaż cały czas ubierano ją jak pięć lat temu, a na głowie sama już wiązała sobie dużą, szyfonową kokardę. Było jej dobrze z dzieciństwem i niczego nie chciała zmieniać.
Czas i rozwój niósł jednak ze sobą nowe potrzeby i nowe zachowania organizmu. Miała już miesiączkę, a zarys rozwijających się piersi był widoczny pod bluzeczką. Zgodnie z potrzebą, mama wybrała się do miasta i kupiła dziewczynie biustonosz. To nie był dla niej dobry dzień. 
Pomijając niedowierzanie i zawstydzenie, biustonosz jej zwyczajnie doskwierał. Wrzynał się w jej delikatne, nigdy niczym nie skrępowane ciałko i niemiłosiernie zaciskał się wokół klatki piersiowej, uniemożliwiając oddychanie.
Hela rozpłakała się i stanowczo oświadczyła, że nigdy, przenigdy nie będzie w tym czymś chodzić. Wyrozumiała mama przytuliła ją tylko kończąc drażliwy temat lakonicznym stwierdzeniem;
- Dobrze kochanie. Wkładam go do szafy. Jak będziesz chciała to wyciąg go i załóż.
- Mamo, ja naprawdę nigdy tego nie założę!
- Założysz, założysz! Musi tylko przyjść odpowiedni czas.
Mama odeszła do swoich obowiązków. Helena jak zadeklarowała, tak twardo upierała się przy swoim nie zakładając stanika. Koleżanki z klasy z dumą prezentowały swoje dziewczęce sylwetki podkreślone wystającymi piersiątkami, zapakowanymi w biustonosze. Helena nie widziała tego i nie chciała widzieć. Skrzętnie chowała te nieszczęsne wybrzuszenia pod obszernymi swetrami i nadal udawała, że jest dzieckiem, którym niestety już nie była.
Po ukończeniu czwartej klasy, dzieci powróciły do głównego budynku szkoły. 
Szkoła była nowa, zbudowana mniej więcej dwadzieścia lat temu. Budynek został usytuowany na pięknym wzniesieniu skąd można było oglądać dużą część wsi a nawet kawałek sąsiadującej obok. Helena była już w siódmej klasie i wiedziała, że za rok będzie musiała zdecydować jaką wybrać szkołę średnią. Musiała już zacząć myśleć, co chciałaby robić w życiu i w jakim pracować zawodzie. Póki co, życie toczyło się bez większych problemów. Dzieci z wyższych klas miały zajęcia do południa i oczywiście raz w tygodniu religię.
Przez te kilka lat nic się na probostwie nie zmieniło. Jak ks. Tadeusz sprowadził się tu kilkadziesiąt lat temu, tak do dzisiaj był jedynym duchownym we wsi.      W czasie swojego tu pobytu dorobił się sporej gospodarki, którą sam doglądał i obrabiał, niekiedy tylko prosząc gospodarzy o pomoc przy pracach typu wykopki czy żniwa. Pomagały księdzu często dzieci ze szkoły, które w gorącym okresie zaganiał do pracy na lekcjach religii. Najwidoczniej czuł jakiś respekt przed rodzicami, którzy sami potrzebując dzieci do prac we własnych gospodarstwach, mogliby się zacząć buntować. Poświęcając lekcje religii, poświęcał jak gdyby czas, który dzieci miały spędzić z nim. To, że nie odbywała się katecheza było zdecydowanie mniej ważne. Wszystko można było nadrobić zimą. Zresztą lekcje religii już nie były takie magiczne jak kiedyś. Proboszcz bardzo się zmienił a może zawsze taki był tylko teraz dzieci zaczęły dorastać, zmieniać się i więcej zauważać. 
To, że nie opowiadał już wydarzeń z Pisma Świętego było normalne. Poznawali wszystkie prawdy wiary i dogmaty Kościoła katolickiego. Helenka pilnie wszystkiego się uczyła. Po pierwsze uwielbiała poznawać tajniki religii, ale też.., ona naprawdę wierzyła w Pana Boga. To nawet mało powiedziane, ona wiedziała doskonale, że jest Bóg a Pan Jezus bardzo cierpiał i umarł za nas na krzyżu. Matka Boża, jej Matunia ukochana przed ołtarzem której zawsze stała, wpatrując się w tę najpiękniejszą figurkę śniła jej się często i to były najpiękniejsze sny w jej dziecinnym życiu. Kiedyś jednak, Mateńka przyśniła jej się cała ubrana na czarno i zaczęła ręką przywoływać ją do siebie. Sen był tak wyraźny i sugestywny, że dziewczynka wystraszyła się nie na żarty i od tej pory Matuchna już jej się nie śniła.
Życie wiejskich dzieci było bardzo jednostajne i raczej spokojne, jeżeli więc coś zaczynało odstawać od normy zaraz było zauważane. Wszyscy zgodnie zauważyli jak bardzo zmienił się ks. Tadeusz. Często się denerwował, rzadko kiedy śmiał się z dziećmi a nawet zdarzyło się, że bardzo brzydko przeklinał przy całej klasie. Najgorsze jednak zachowania księdza były na lekcjach religii. Chwilę po rozpoczęciu zajęć, zaczynał pochylać się nad plecami poszczególnych dziewczynek a jego prawa ręka bładziła zawsze gdzieś w okolicach młodych piersi. Kiedy dziewczynki zaczęły nosić staniki, ksiądz rozpoczął nową zabawę, która wyjątkowo przypadła do gustu chłopcom, a mianowicie strzelanie gumkami od staników o plecy dziewcząt. W pewnym momencie tak proboszcz przyzwyczaił klasę do swoich zachowań, że  gdyby " ..te śmieszne rzeczy się nie działy.." - chłopcy byliby bardzo zawiedzeni. Dziewczynki też przyzwyczaiły się do obłapywania i widocznie doszły do wniosku, że skoro robi to ksiądz, to chyba nie jest to grzech i nie ma sobie czym głowy zawracać. Helena tylko, ile razy ksiądz przybliżał się do niej, przesuwała się jak najbliżej koleżanki obok, prawie wchodząc jej na kolana. Kiedy ta oburzona zaczynała piszczeć:
- Przestań się ryć...! - ksiądz odpuszczał i Helena mogła wrócić na swoje miejsce. 
To już nie był jej ukochany ksiądz. Bała się go i coś ją okropnie odpychało od tego czlowieka.
Nie był to już młody mężczyzna. Miał około pięćdziesięciu lat. Włosy miał całkiem siwe a mocna wręcz gruba postura sprawiały wrażenie człowieka już bardzo starego. Był z pochodzenia góralem, więc nikt się nie dziwił, że w swoim gospodarstwie hodował tylko owce i barany. Ciągłe przebywanie wśród tych zwierząt spowodowało bardzo mocne przesiąknięcie ubrań i całego człowieka tym charakterystycznym zapachem. Dzieci często widziały wystające spod sutanny, usmarowane obornikiem i błotem gumowce. 
Właściwie dla wsi była to codzienność i normalność. Nikt się temu nie dziwił. Helenka jednak, kiedyś wyobrażała sobie, że ks. Tadeusz jest nieskazitelnym aniołem, który zajmuje się tylko sprawami Pana Boga i pośredniczy między Nim a ludźmi. Trudno więc było jej pogodzić się z taką rzeczywistością, a ponieważ cała wieś z takową się zgadzała, nie pozostalo jej nic innego jak też się z tym pogodzić. Powoli wchodziła w całkiem dorosłe życie, problemy więc, też zaczynały się coraz poważniejsze.
Wydarzyło się jednak w tym czasie coś, co pozwoliło Helenie znów docenić księdza proboszcza.
W tamtych czasach, a były to lata siedemdziesiąte dwudziestego wieku na wsiach nadal najważniejszy był ksiądz, sołtys i nauczyciel. Proboszcz więc zarządzał i decydował o wszystkim co miało jakikolwiek związek z parafią. Co roku też wybierał szesnaście dziewcząt z parafii do noszenia czterech feretronów. W poprzednim roku zostały wybrane do noszenia mniejszych obrazów dużo młodsze dziewczynki. Helena była już w siódmej klasie i dalej nie zasługiwała na noszenie obrazu. 
Dawniej młodzi ludzie na wsi nie mieli zbyt wielu atrakcji. Była szkoła, praca na roli  a w niedzielę msza święta, a potem nudy. Chociaż Helena tak naprawdę nigdy się nie nudziła, a gdyby nawet zdarzyła się tak niespotykana chwila to zawsze miała jakąś książkę, na przeczytanie której wciąż brakowało jej czasu. Jej więc nie chodziło o zagospodarowanie czasu, ale o pewnego rodzaju nobilitację. Dziewcząt na wsi było bardzo dużo, a do noszenia obrazów wybierano tylko kilka. Dobrze się uczyła, chętnie pomagała, była bardzo aktywną młodą katoliczką. Co powinna zrobić, żeby móc nosić obraz Najświętszej Panienki? 
To było wtedy jej największe marzenie. Dziewczęta, które były wybierane przez proboszcza niczym nie wyróżniały sie spośród innych. Wiele razy nad tym myślała i nigdy nie umiała znaleźć sensownej odpowiedzi na nurtujące ją pytania.
Aż tu nagle w Święta Wielkanocne, taki był zwyczaj, proboszcz wyczytał z ambony całą listę dziewczyn, którym w tym roku przypadł zaszczyt noszenia feretronów i... uwaga!; wśród nich wybrzmialo imię i nazwisko Helenki. Cudem jakimś nie zaczęła tańczyć w kościele i cieszyć się. Radości było co niemiara. Ksiądz Tadeusz znów urósł w oczach szczęśliwego dziewczęcia do rangi wiejskiego guru. Całą drogę powrotną do domu tańczyła i śpiewała radośnie, ciesząc się wraz ze swoimi ukwieconymi łąkami. Dobrze, że dziś była niedziela bo ciężko byłoby w takim podnieceniu i zaaferowaniu wykonywać jakąkolwiek pracę.
Po południu wyjęła strój krakowski. Sutą czerwoną spódnicę, biały fartuszek i oczywiście bogato zdobiony cekinami gorset z przepięknymi krakowskimi wstążkami, ręcznie hatowanymi. Przymierzyła całość i biegała tańcząc po całym domu, aż w końcu babcię to zdenerwowało i krzyknęła:
- A weź ty wariatko to pochowaj, poplamisz albo jeszcze co gorsza potargasz!
Helena przycupnęła kokieteryjnie przy babci, objęła ją za szyję i odkrzyknęła:
- Babciu, kiedy jestem taka szczęśliwa. I jeszcze ci powiem babciu, że Najświętsza  Panienka też jest szczęśliwa. Ja o tym wiem!
- No pewnie, że jest szczęśliwa, ale nie będzie się cieszyć kiedy pójdziesz do niej w potarganym stroju.
- Babuniu, już się rozbieram.
Dziewczyna tańcząc już była w drugim pokoju, a rozbierając się cały czas śpiewała swoją ukochaną pieśń:
" Po górach, dolinach rozlega się dzwon.
   Anielskie witanie, ludziom głosi on.
   Ave, ave, ave Maryja. Zdrowaś, zdrowaś, zdrowaś Maryja."
Tak kończyły się wyjatkowo piękne i szczęśliwe święta. Dzieci pakowaly książki, bo wolne właśnie się skończyło, a rano trzeba będzie wstać do szkoły. Dla Helenki wyjście do szkoły było największą radością jaka ją spotykala w ciągu dnia. Spakowała błyskawicznie torbę i szybciutko zaczęła przygotowywać sie do snu. To był najlepszy sposób na oszukanie czasu i błyskawiczne znalezienie się w jutrzejszej rzeczywistości.
Po świętach, które w tym roku wypadły w połowie kwietnia, wiosna wybuchła tak intensywnie, że gospodarze nie mogli nadążyć z pracami wiosennymi. Wszystko nagle stało się pilne i do zrobienia na dziś. Trawy bujnie szły do słońca z całą gamą ziół i kwiatów. Drzewa w ciągu tygodnia obsypały się zielonością, a pierwsze pąki nieśmiało zaczęły się wypuczać. Wiosna była bardzo ciepła. Niekiedy tylko zrywał się mocny wiatr, aby przepędzić niebem gęste chmury. Te zaś rozrywały się nad ziemią i zraszały rodzące się życie. Jak nigdy wszystko układało sie pomyślnie. 
Helena ochoczo pomagała w gospodarstwie, a w wolnych chwilach uczyła się i nadrabiała zaległości w czytaniu. Książki wtedy były jedyną jej pasją. Była tak głodna wiadomości o świecie, o ludziach, o historii i przeszłości człowieka, że im więcej czytała tym większa ciekawość i chęć poznawania budziła się w tej małej główce. Jej marzeniem było grać na fortepianie i jak czas pokazał miała doskonały słuch i wszelkie ku temu predyspozycje. Niestety na głębokiej wsi w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych nie było takiej możliwości, przynajmniej w jej rodzinie. Pozostało jej tylko zaspokajanie drugiej swojej ogromnej pasji, a mianowicie czytania. Przenosiła się nieustannie do innego świata przy pomocy ksiażek.
Do szkoły nadal biegała w podskokach, a we włosach wciąż miała zawiązaną białą kokardę. Była już właściwie wyrośniętą panienką, ale jej umysł, stan ducha nadal zawzięcie rozkoszowały się dzieciństwem. Tam było jej najlepiej. Wśród żywej przyrody była jej cząstką, wszystko ją tu rozumiało, doceniało i przytulało. Na jej łonie dorosła i tak została przez naturę ukształtowana. Zżycie to nadal było tak intensywne, bo w ramionach przyrody nie było kłamstwa,  tego okropnego zachowania i jego pochodnych, z którymi coraz częściej się spotykała, a nawet miała już do czynienia. W naturze działy się rzeczy najlepsze i najgorsze. Wszystko było jawne, prawdziwe i akceptowane przez środowisko, wszystko było ułożone zgodnie z prawami natury i wszystko tych praw przestrzegało. Nie było podchodów i niedomówień, indywidualnego wpływania na bieg wydarzeń i mącenia. Była prawda, chociażby najokrutniejsza, ale prawda. To był jej prawdziwy świat z którego nie chciała zrezygnować. Nieświadoma toczącego się ciężkiego życia, żyła sobie dziewczyna w swoim błogostanie. Wszystko zresztą co działo się tej wiosny, utwierdzało jej dziecięcy spokój i ufność. Nawet ksiądz przestał być dla niej nachalny, a ponieważ pozwolił jej nosić figurkę Matuni ukochanej była mu tak wdzięczna, że w prostocie swojego serca zapomniała o wszystkim złym jakie kiedykolwiek się wydarzyło. Była bardzo wdzięczna za to docenienie, ale najbardziej była szczęśliwa.
Jednego z tych pięknych dni majowych, kiedy najchętniej leżałoby się na łące albo pluskało w strumyku, dzieci znudzone i trochę otępiałe patrzyły bezmyślnie w okna swojej klasy i wymyślały co by tu zrobić, żeby po lekcjach nie iść na religię. Była już końcówka roku szkolnego i wszyscy czuli się już na wakacjach. Chodzenie do  szkoły i jeszcze na religię wydawało się każdemu całkowitym nonsensem. Nawet Helena patrzyła tęsknie w okno. 
Jej było żal bezmyślnego siedzenia, który to czas mogła przecież spędzić w objęciach kolorowych kwiatów i słońca. Ale obowiązek był do wypełnienia i trudno.
Kiedy jednak rozdzwonił się szkolny dzwonek, wszyscy ożyli i dostali skrzydeł. Nagle zaczęły się śmiechy i dogadywania. 
Po zrzuceniu ciężkich ubrań, młodzież czuła się lekka jak motyle. Zaśmiewali się serdecznie, bo wszystkim było już lekko na sercu i duszy. Cała banda z siódmej klasy wybiegła przed szkołę i zaczęli schodzić w dół, w stronę kościoła do salki katechetycznej. Ksiądz Tadeusz był dziś, o dziwo, w bardzo dobrym humorze. Żartował ze wszystkimi i stwierdził, że przy końcu roku nie będą nadwerężać umysłów, które przecież mają prawo być zmęczone. Lekcja upłynęła na rozmowach o tym, gdzie dzieci w przyszłym roku zamierzają pójść do szkoły. Przy wspólnych rozmowach lekcja religii zakończyła się błyskawicznie. Kiedy uczniowie zaczęli opuszczać salkę, proboszcz zawołał Helenkę.
- Helena, chodź ze mną na plebanię. Pomożesz mi uporządkować kancelarię.
- Oczywiście proszę księdza, chętnie.
Zdarzało się wcześniej, że ksiądz prosił różne dziewczynki o pomoc w najprzeróżniejszych sprawach, ale Heleny nie prosił nigdy. Poczuła więc taką wdzięcznosć i radość, że w drodze na plebanię przyrzekła sobie, że posprząta księdzu kancelarię najpiękniej jak potrafi.
Plebania stała zaraz obok wielowiekowego kościółka w samym środku ogromnego ogrodu, w którym kwitło całe mnóstwo kwiatów. Okolona była przepiękną, szeroką werandą, tę zaś wykończała przepięknie tłoczona  i wycinana balustrada. W samym środku kwietnego ogrodu stała najcudowniejsza figurka Matki Bożej. 
Idąc chodnikiem w kierunku werandy, wśród pachnących, bujnych ziół i kwiatów dziewczyna poczuła w sercu tak wielką miłość do Boga i wszystkiego co stworzył i oddał człowiekowi, że łzy stanęły jej w oczach. Stanęła pośród tego raju i wpatrując się w Matunię ukochaną dziękowała Bogu za to, że może tu być choć przez chwilę, za rodziców, za dziadków, za rodzeństwo, za słońce, za ptaki, za każdą sekundę swojego życia. Dziękowała i lekki uśmiech szczęścia przysiadł na jej twarzyczce. Proboszcz widząc, że dziewczyna zwolniła zachwycając się ogrodem, niezbyt ostro ją zganił:
- Helena, no chodźże wreszcie...
Dziewczynka jak wybudzona ze snu, pobiegła posłusznie za swoim mentorem. 
Weszli na werandę, a stąd było wejście do długiego korytarza. Helena nigdy nie była na plebanii, zaczęła więc ciekawie rozglądać się dookoła. 
Wzdłuż korytarza pootwieranych było kilka pokoi z których wyglądał niestety dość duży bałagan. Nawet na korytarzu leżały porozrzucane ubrania dość mocno cuchnące stajnią, obornikiem i baranami. 
Helenka była co prawda osóbką bardzo młodą, ale jak na swój wiek bardzo poukładaną, można by wręcz zaryzykować stwierdzenie, że rosła z niej perfekcjonistka. Całe więc to zabałaganione otoczenie trochę ją przeraziło, ale równocześnie natychmist jej zmysł zaczął wszystko sprzątać i ukadać chociaż rękami jeszcze niczego nie dotknęła. Zdążyła w myślach zaangażować koleżanki z klasy, które gdyby jej pomogły to w parę godzin na plebanii byłby przysłowiowy " błysk ".
Ksiądz otworzył jedyne zamknięte na klucz drzwi mówiąc:
- Chodź Helenko, kancelaria jest tutaj...
Po wejściu, dziewczynie ukazał się niezbyt duży pokoik z oknami wychodzącymi na werandę i ogród. Cały pokój wygladał jakby przeszło przez niego małe tornado. Wystarczyło podnieść wzrok, żeby ogarnąć całą masę papierów i porozrzucanych książek. Wszystko to udekorowane było brudnymi ubraniami, resztkami jedzenia i całą gamą najprzeróżniejszych plam. Helena po wejściu rzuciła kilka bystrych spojrzeń, ale nie znalazła miejsca od którego powinna rozpocząć porządki. Chaos całkowicie ją zdominował.
Dalsze myślenie o porządkach przerwał jej zgrzyt klucza w zamku. 
Nagle jej myślenie stało się szybkie i nerwowe...
- Nie rozumiem! Po co ksiądz zamyka drzwi....?
Kiedy ta naiwna myśl przebiegła przez jej główkę poczuła jak mocne ręce zagarniają całą jej postać, a gorące wargi zaczynają miażdżyć jej usta. 
Działo sie to wszystko tak szybko, że ogromny strach nie pozwolił już żadnej myśli przebiec przez głowę, strach bezwarunkowo i automatycznie działał. 
Dziewczyna choć dużo mniejsza od napastnika poczuła w sobie nagle tak ogromną siłę, że błyskawicznie uderzyła rączkami w piersi mężczyzny i z całej siły odepchnęła go od siebie. W oka mgnieniu odwróciła sie ku drzwiom w których zobaczyła klucz. Jeden sus, jeden zgrzyt w zamku i Helena biegła jak wiatr przez królewską werandę, przez bajkowy ogród nie zatrzymała się nawet przy figurce Mateńki ukochanej. Biegła. Miała przed oczami czerwoną, mocno nabrzmiałą twarz księdza Tadeusza, która była dość mocno zdziwiona, a może nawet wystraszona, kiedy po odepchnięciu trzymał sie starego i pięknego biurka przy którym znieruchomiał.
Helena biegła w kierunku domu, ale nie chciała tam wracać.
Chciała przytulić się do mamy, ale wiedziała, że nigdy tego mamie nie opowie. Mama mogłaby nie uwierzyć, a nawet gdyby jej uwierzyła nie byłaby w stanie nic zrobić. Nikt z rodziny nie wsparłby jej, ani też nie pomógł. Poza tym mama była dość poważnie chora na serce, więc Helenka nie mogła przysporzyć jej dodatkowych zmartwień.
Babcia z pewnością nakrzyczałaby na nią, więc też jej nie powie.
Wszystko rodzeństwo było młodsze, nie uwierzyliby i nie zrozumieli.
Miała problem. Dla niej bardzo duży i bardzo poważny problem.
Pomimo tego, że biegła cały czas nie zatrzymując się nawet na chwilkę, jej myśli bez przerwy pracowały. Tłoczyły się jak gdyby na wyścigi chcąc każda jako pierwsza wejść do jej mózgu. Kotłowało się w tej młodej główce tak bardzo, że gdyby nie łzy, które jak zbawienie zaczęły wylewać się potokami z oczu, oczyszczając i unosząc z sobą część natrętnych myśli, głowa dziewczęcia byłaby w poważnym niebezpieczeństwie.
Nogi same zaniosły w końcu Helenę pod dom. Nie zatrzymując się przebiegła około trzech kilometrów. Bardzo chciało jej się pić, łzy nieustannie lały się, a z nosa cały czas spływał katar. Nie podeszła do domu, nie mogła nikomu się pokazać.
Po przejściu kładki na przydomowym strumyku, skierowała się ogrodem prosto pod stodołę. Budynek ten zbudowano na wysokich betonowych słupach, których zadaniem było wyrównanie nierówności terenu. Ponadto podniesiona konstrukcja nad ziemią umożliwiała właściwe wentylowanie nawet od spodu, złożonych w niej plonów. 
Tam też, pod podłogę stodoły dziewczyna się wczołgała i dopiero tam poczuła się bezpiecznie. Objęła rękami kolana i zaczęła się kolebać do przodu i do tyłu. To ją odrobinę uspokoiło. Łzy nadal płynęły, ale teraz nie było obawy, że ktoś ją zobaczy. 
Coraz spokojniej mogła wreszcie posłuchać co mają do powiedzenia jej myśli, które powoli stawały się bardziej zwarte i poukładane. Zaczął się wciąż bardzo chaotyczny, dialog dziewczynki z jej myślami.
- Co powiesz mamie, że jesteś taka zapłakana? Przecież oczy masz całe zapuchnięte.
- Pójdę do rzeki i będę się myć zimną wodą dotąd, aż opuchlizna zejdzie.
- Nie zejdzie, nie zejdzie, nie ciesz się. Wymyśl coś innego.
- Powiem, że Heniek mnie popchnął i uderzyłam się.
- No dobrze. A pomyśl, jak ty wrócisz do szkoły, na religię? Jak pójdziesz do kościoła? Jak popatrzysz na księdza? Jak....???
- NIE WIEM..., NIE WIEM..., NIE WIEM.....
Helenka nie wyobrażała sobie swojego dalszego życia. 
Jej ogromna wiara w Boga i ludzi walczyła teraz o jej duszę z gwałtem, upokorzeniem, zawstydzeniem, złością, wściekłością i nienawiścią. Po tym co się stało, każda myśl, która próbowała jej pokazać jakieś sensowne rozwiązanie, końcem końców okazywała się pułapką. 
Najgorszym ze wszystkiego była jej samotność. To wydarzenie otworzyło jej oczy na fakt, że jest sama jak palec. Nikt nie może jej pomóc, nie ma nikogo na świecie komu mogłaby opowiedzieć swoje nieszczęście.
A...,  może to Matunia ukochana pomogła mi uciec? Może chociaż Ona jest przy mnie...? - jakaś ufna myśl, pełna nadziei, próbowała czasem uspokoić te rozgorączkowane myśli, które nadal się burzyły i rozpaczliwie szukały pomocy.  Łzy tylko, wyczerpały swoje zasoby i tak szybko jak zaczęły się wylewać, tak szybko obeschły. Duże bezradne oczy, wpatrywaly się teraz bezmyślnie w kawałki porąbanego drewna, które tato zawsze układał pod stodołą.
Helenka nie miała zegarka więc nie wiedziała jak długo tu siedziała. W pewnej chwili dobiegł spod domu głos babci:
- A gdzież ta Hela? Tak długo dziś nie wraca?
- Ano, może mają w szkole jakie zajęcia - odpowiedziała mama.
Helena poczuła ogromne zmęczenie. Oczy ją bolały i zaczynały jej się kleić. Nogi odmawiały jej posłuszeństwa, być może zbyt długo siedziała z podkulonymi kolanami. Pomyślała, że jeżeli natychmiast nie wyjdzie, to zaśnie pod tą stodołą. Było jej już wszystko jedno. Nie myślała o zapuchniętych oczach ani o tym co powie mamie. Najbardziej chciała się tylko położyć.
Powoli wyczołgała się spod stodoły i chociaż trochę kręciło jej się w głowie, powoli poprawiła włosy, ociężałymi ruchami strzepała z siebie kurz w którym przed chwilą siedziała i bardzo powoli powlokła się w stronę domu.
Babcia przed domem przygotowywała karmę dla młodych kaczątek. Siekała ugotowane na twardo jajka i mieszała je z białym serem i otrębami oraz drobno pokrojoną pokrzywą. Kiedy zobaczyła nadchodzącą Helenę zaraz zaczęła pomstować:
- A ty, gdzie się włóczyłaś do tej pory? Roboty w domu tyle, że nie do przerobienia, a ty łazisz nie wiadomo gdzie i po co?
Dziewczyna spuściła głowę i zaczęła zastanawiać się co babci odpowiedzieć. 
Miała problem ze sobą, który już nie raz dał jej popalić, a mianowicie nie umiała kłamać. Nigdy nie potrafiła wymyślić na poczekaniu, czegoś.... Jej najmłodsza siostra była w tej dziedzinie mistrzynią. Wymyślała kłamstwa czy były one potrzebne, czy nie. Helena tego nie potrafiła i nawet nie próbowała, zgodnie z prawdą odpowiedziała:
- Ksiądz mnie prosił, żeby mu pomóc posprzatać kancelarię, więc mu pomogłam.
Na dźwięk słowa " ksiądz ", babcia od razu zmieniła nastawienie do dziewczynki.
- A skoro księdzu pomagałaś, to dobrze. Bóg ci wynagrodzi.
Starsze pokolenie przyzwyczajone było, że we wsi ksiądz to njważniejsza osoba. Bezgranicznie mu ufano i nikt ze wsi, nigdy nie odważyłby się powiedzieć marnego słowa na niego. Helenka wiedziała o tym doskonale, więc nawet nie próbowała podzielić się z kimkolwiek swoim ogromnym problemem.
Nie wiedziała jak jutro pójdzie do szkoły, na religię, do kościoła. Panicznie zaczęła bać się księdza Tadeusza i nie wyobrażała sobie spotkania z nim, które wcześniej czy później musiało nastąpić. 
Póki co czuła się tak potwornie zmęczona, że na tę chwilę było jej już wszystko jedno. Czuła się bardzo skrzywdzona. Poczucie godności jak gdyby awanturowało sie w jej głowie. Wstyd nie wiedzieć dlaczego ogarniał całe jej jestestwo. Nade wszystko jednak czuła się zagubiona i osamotniona. 
Zauważyła, że zaczyna zachowywać się zupełnie irracjonalnie. Nie wiedziała co ma ze sobą zrobić? Kiedy była na zewnątrz, chciała wejść do domu. Kiedy znalazła się w kuchni poczuła się tak strasznie przytłoczona, że zapragnęła natychmiast zobaczyć słońce. A może to przy nim czuła się bezpieczniej. To w końcu słonko cały czas przy niej było. Tylko ono widziało jej nieszczęście i łzy, tylko ono cały czas uśmiechało się do niej i właściwie dzięki temu " uśmiechowi Pana Boga " - jak je w sercu nazywała, miała w sobie na tyle siły, żeby w miarę normalnie funkcjonować. W ostatniej chwili przypomniała sobie, że na zewnątrz siedzi babcia, która jakimś cudem nie zauważyła jej opuchniętych oczu, więc nie było sensu znów wystawiać się na bystre oczy babci. 
W kuchni o tej porze był już półmrok. 
Przechodząc obok pieca do gotowania, zobaczyła resztki obiadu, które na nią czekały i przypomniała sobie, że jak zjadła na pierwszej przerwie kanapkę to do tej pory nic nie jadła. A była już godzina siedemnasta z groszami. Popatrzyła jeszcze raz na wystygłe ziemniaki i na samą myśl o jedzeniu, poczuła w gardle tak mocny ucisk, że aż zrobiło jej się niedobrze. W tym właśnie momencie z wrzaskiem wielkim, niczym tabun spłoszonych koni, wpadła do kuchni banda jej młodszego rodzeństwa.
Helena była najstarsza, miała dwóch młodszych braci i dwie siostry.
Jak zwykle wygłodniała czereda, rzuciła się w kierunku kaflowego pieca i widząc, że kapusta z grochem i ziemniaki nadal stoją zaczęli się przekrzykiwać:
- ...a będziesz to jeszcze jadła?
- Nie. Nie jestem głodna. Zjedzcie na zdrowie.
Dzieciaki nie zważając, że wszystko było zimne, wygarniały łyżkami z garnków jedzenie i aż miło było popatrzeć na ich wielki apetyt. Nie minęły trzy minuty a garnki były puste.
Sistry Ula i Asia już zaczęły ją ciągnąć, żeby się z nimi pobawiła w klasy. Chociaż była ogromnie zmęczona, jakiś zmysł podpowiadał jej, że to będzie dla niej dobre.
Wybiegły szybko przed dom a później do stodoły, tam na podłodze można było najlepiej malować klasy i skakać. Zabawa rozkręciła się na dobre i Helenka przestała myśleć o przykrym dniu. Była dzieckiem i przyjmowała to, co niosła ze sobą chwila. 
Na te wesołe pokrzykiwania, mama wróciła od plewienia jarzyn i z lekką pretensją w głosie  przygadała dziewczętom;
- Mogłyście przecież, przyjść mi pomóc...
Asia, która zawsze miała gotową odpowiedź na wszystko, krzyknęła do mamy;
- Ale Helena dopiero przyszła, a my z Olą myślałyśmy, że nas nie potrzebujesz...
Asia była młodsza od Heli o dziewięć lat, a Ola o trzy. Chodziły już pomagać do pola, ale najczęściej z najstarszą siostrą, którą we wszystkim podpatrywały.
- ... a idźcie już. Zawsze sobie znajdziecie jakiś wykręt.
Helena czuła, że mamie było bardzo przykro. Spuściła głowę i nie odezwała się ani słowem. Doskonale zdawała sobie sprawę, że mama jest chora i absolutnie nie powinna tak ciężko pracować. Wyrzucała sobie teraz, że zamiast siedzieć pod stodołą i użalać sie nad sobą, mogła pomóc mamie. Z drugiej zaś strony nie wyobrażała sobie pokazać jej się w stanie, w jakim wtedy była. Nastąpiło w dziewczynce jakieś rozdwojenie jaźni w którym chciała być w dwóch miejscach naraz. To nie pierwszyzna, że wydawało jej się, że tysiące rzeczy jest ważniejsze od niej i nie ma żadnego prawa do myślenia o sobie. Tak ją wychowano od małego dziecka i dopiero czas pokaże, jak bardzo ta cecha ukształtuje ją i zaważy na jej życiu. Wtedy nie zdawała sobie sprawy z tego, że o chorobie mamy wiedzieli wszyscy dorośli; jej tato, dziadkowie, jej bracia i siostry i jakoś nikomu nie przeszkadzało, że mama musi tak ciężko pracować. Tato wyjeżdżał do hotelu w niedzielę wieczór i tam pozostawał do następnej soboty. Tam miał swoje życie i przez cały okrągły tydzień, zupełnie go nie obchodziło co się dzieje z jego żoną i dziećmi. Dziadkowie byli starzy i już nie mogli ciężko pracować. Cała gospodarka wraz z piątką dzieci zostawała na głowie jednej, chorej osoby. Dzieci oczywiście pomagały ile mogły, ale to była kropla w morzu potrzeb. Helena wtedy jeszcze nie potrafiła popatrzeć rozsądnie na tę całą, chorą sytuację. Przyjmowała wszystko co zdecydowali dorośli z wiarą, że tak właśnie jest dobrze.
Dziewczyna na chwilę oderwała myśli od przykrego zajścia z księdzem. Zjadła nawet kolację z rodzeństwem i będąc już w łóżku modliła się, żeby jej ukochany Pan Jezus pomógł jej spokojnie przejść do normalnego życia. Wiedziała też, że ksiądz na pewno uświadomił sobie, jak bardzo złą rzecz zrobił i jaką krzywdę jej wyrządził. Przecież był już dojrzałym, a nawet dość starym człowiekiem więc chyba potrafi zrobić sobie rachunek sumienia i przyznać się do swoich grzechów. A skoro tak już się stanie, to przy pierwszym spotkaniu ksiądz na pewno ją przeprosi, a ona oczywiście wybaczy mu z całego serca. 
A nawet jeśli jej nie przeprosi to powie coś do niej żartobliwie w swoim stylu i napięcie pryśnie. Tak sobie myślało naiwne dziewczątko i nie wiedzieć kiedy, zasnęło. 
Życie jednak postanowiło dać jej lekcję, której nie wymyśliłaby w najczarniejszych swoich scenariuszach.
Dzień wstał jak każdy inny. Helenka czuła ścisk w gardle na myśl o spotkaniu z księdzem. Wiedziała jednak, że nie ma innego wyjścia. Do szkoły chodzić musi, na religię też.
Wstyd i upokorzenie tak bardzo paraliżowały dziewczynę, że właściwie nie funkcjonowała dziś w szkole. Nie widziała i nie słyszała niczego co mówili nauczyciele, nawet koleżanki gdzieś dalej odeszły ze swoimi chichotami i durnowatymi pomysłami. Patrząc na nie trochę niobecnym wzrokiem, poczuła się nagle bardzo, ale to bardzo dorosła. Odniosła wrażenie, że chyba już nigdy nie znajdzie wspólnego języka z rówieśnikami. To ją tak bardzo przeraziło, że na pierwszej przerwie poczuła ogromną chęć skakania na skakance, grę w klasy i przeraźliwą chęć zapomnienia o swoim nieszczęściu oraz jak najszybszego powrotu do może nie bezproblemowego, ale zawsze dzieciństwa. Próbowała podejść do nich i zacząć rozmowę, ale jakoś nie miała odwagi. Wiedziała, że jej dzisiejsze zachowanie nie jest takie jak u zwykłego dziecka, wiedziała też, że taka postawa informuje dzieci, że w jej życiu wydarzyło się coś bardzo złego.
Koleżanki od rana zauważyły, że Helena ma jakiś problem i zgodnie z przyjętą zasadą zostawiły ją dziś w spokoju, żeby sama mogła rozwiązać swój kłopot.
Kultura ówczesnego życia dozwalała na wykorzystywanie, a nawet bicie dzieci. Ten kult utrzymywał się jeszcze dość mocno na wsi. Dzieci były wykorzystywane przede wszystkim do prac w polu i gospodarstwie. Prawie na równi z dorosłymi wykonywały wszystkie prace. Często używano wobec nich przemocy, kiedy nie mogły podołać wszystkim obowiązkom. Niepodzielnie od wieków na wsi panowal patriarchat i nikt nie wyobrażał sobie, że może być inaczej. Płeć męska, dominująca, pozwalała sobie na więcej niż przystało ojcu, dziadkowi czy bratu. Powszechny więc był alkoholizm w rodzinach i związane z tym problemy. Bite były nie tylko dzieci, ale i żony a nawet matki. Problemy więc, dzieci nie opuszczały. Życie nauczyło je, że bezpieczniej będzie, jeżeli o swoich problemach nie będą opowiadać. Oczywiście działał tu również wstyd i bezradność, no i oczywiści strach. 
Tak więc, jeżeli jakieś dziecko przychodziło do szkoły z "problemem..." nie wypytywano je o nic. Wszystkie stresy i nieszczęścia dzieci zawsze były przemilczane do momentu, aż nieszczęśnik sam nie uporał się z kłopotem.
Helenka wiedziała, że żadne dziecko o nic nie będzie jej wypytywać i była im za to bardzo wdzięczna.
Po lekcjach dzieci zaczęły schodzić spod szkoły do salki katechetycznej. 
Kościół i salka były poniżej szkoły.  Dla Helenki nadszedł ten najtrudniejszy moment po nieszczęsnym epizodzie. Moment wstydu, bezradności, upokorzenia i strachu przed tym co może sie jeszcze wydarzyć.
Weszła wraz z koleżankami do salki i usiadła na swoim miejscu. Księdza jeszcze nie było.
Dziewczynka spuściła głowę i czekała. 
Nagle przypomniała sobie, że podczas zajścia mocno popchnęła księdza Tadeusza, który zatoczył się dość mocno i zatrzymał na krawędzi  biurka. 
Ból i upokorzenie nagle zaczęły zamieniać się w strach i odpowiedzialność za popełniony czyn. Dopiero w tej chwili uzmysłowiła sobie ten fakt i nieźle się zdenerwowała. Przecież ksiądz mógł ją publicznie oskarżyć o wiele rzeczy i wiadomym było, że nauczyciele, dzieci a nawet jej rodzina uwierzą jemu. Nagle jej krzywda przestała być ważna. Po tym co ją spotkało, mogła spodziewać się wszystkiego. Najbardziej nie chciała, żeby ktokolwiek o tym się dowiedział. Wyobraziła sobie, że jej ukochana mama nie przeżyłaby takiego wstydu przed całą wsią. Nieoczekiwanie jej problem, wyrósł do gigantycznych rozmiarów i zaczęła się w duchu modlić, żeby ksiądz Tadeusz jej wybaczył. 
Na tę jej burzę mózgu wkroczył do salki niedoszły gwałciciel. Helena prawie położyla się na ławce i czekała co się wydarzy. Serce łomotało jej tak bardzo, że sukienka lekko poruszała sie na chudych ramionach.
Dzieci wstały i wszyscy pomodlili się przed lekcją. Jak gdyby nigdy nic ksiądz rozpoczął zajęcia. Helenka cały czas siedziała ze spuszczoną głową i niewiele słyszała z jego wykładu. Lekcja dość szybko się skończyła, a ksiądz poprosił jedną z koleżanek, żeby poszła z nim na plebanię w czymś mu pomóc. Chociaż to nie ją tym razem ksiądz poprosił, nogi zrobily jej się jak z waty i ledwie mogła podnieść się z miejsca. Kiedy znalazła się na zewnątrz, poczuła niewyobrażalną ulgę. Ksiądz o nic ją nie oskarżył i ani słowem nie nawiązał do feralnej sprawy. Poczuła się trochę uspokojona, a nawet szczęśliwa. 
Wierzyła, że najprawdopodobniej nikt nie dowie się o incydencie z księdzem, a więc i mamusia nie dowie się o tym. Uspokojona nieco, wróciła do domu. 
Natrętne myśli jednak cały cząs ją atakowały. Na wszystkie możliwe sposoby starała sie wytłumaczyć postępowanie księdza i oczywiście zaczęła sobie wymawiać, że niepotrzebnie tak mocno go popchnęła. W końcu spuentowała swoje rozmyślania, nadając sprawie nowy wymiar, że przecież..., chyba... ksiądz nie chciał jej nic złego zrobić. Piekące usta i obraz miażdżącego ją mężczyzny, nieśmiało zaprzeczały tej nowej koncepcji cierpiącego dziecka. Całkowicie pogubiła się w sytuacji, która mocno ją przerosła, ale żyć musiała nadal tak jak dawniej i udawać przed sobą, że nic się nie stało, a jeżeli nawet coś się wydarzyło to była jej wina.
Mijały dni. Helenka znów wpadła w kierat domowych i szkolnych obowiązków i coraz rzadziej myślała o zajściu z księdzem. Znów zaczęła rozmawiać z koleżankami, a nawet się uśmiechać. Nie była już jednak tą głośno śmiejącą się dziewczynką. Często przed wyjściem do szkoły bolał ją brzuch, a przed lekcją religii robiło jej się niedobrze i czuła się bardzo słaba. Tak też było i dziś. Chociaż to była niedziela, Helena ubierając się do kościoła poczuła dużą gulę w gardle i trochę się zdenerwowała. Chociaż te przypadłości ostatnio dość często ją dopadały to dziś jakoś szczególnie były nieprzyjemne. Starała sie o wszystkim zapomnieć i coraz rzadziej już o tym myślała. Jednak sama myśl, że zobaczy tego człowieka, będzie musiała słuchać jego głosu wzbudzały w niej ogromny niepokój, nad którym nie potrafiła zapanować. 
Ubrała się jednak i z całą rodziną poszła do Matusi Najukochańszej, którą tak bardzo kochała. Msza przebiegała jak zwykle do momentu kiedy zakończył ksiądz głosić kazanie. Zawsze po kazaniu odczytywał ogłoszenia dotyczące parafii. Dziś było tylko jedno ogłoszenie. Ksiądz Tadeusz, stojąc na ambonie i patrząc ludziom prosto w oczy mówił głośno: "... ostatnio wybrałem dziewczęta, które w tym roku będą nosić feretrony. Będzie jednak jedna zmiana. Figurkę Matki Bożej zamiast Heleny Zając będzie nosiła Ewa Tec." 
Helena stojąc jak zwykle przed ołtarzem Mateńki, pod samą amboną w pierwszym momencie nie zrozumiała co zostało zakomunikowane, chociaż doskonale usłyszała. 
Po chwili zrobiło jej się bardzo gorąco i dziwna słabość zaczęła ją ogarniać. Do głowy przywędrowała tylko jedna myśl: ... nie jestem godna nosić figurki Matuni mojej! Nie oddałam się księdzu więc nie jestem godna nosić Matuchny mojej..., nie jestem godna..., nie jestem godna.... Głowa huczała niczym rozpalony miech kowalski. 
Nie wiadomo, jak to umęczone dziecko wytrwało do końca mszy. Czuła na sobie dziesiątki oczu, złośliwe uśmiechy. Stała sztywno z zaciśniętymi ustami. Nie uczestniczyła we mszy i wcale jej nie słyszała. Słyszała tylko kołatanie swojego serca i rytmiczny ciąg w głowie, nie jestem godna..., nie jestem godna..., nie jestem godna.....
Msza w końcu się skończyła i wszyscy wychodząc, półgłosem rozprawiali o niedzielnym urozmaiceniu w kościele. Helena wyszła i szybko skierowała się na mało uczęszczaną ścieżynę, chcąc zostać sama. Teraz jej świat naprawdę rozleciał się w proch. 
Wszystko w co wierzyła, wszystko co było jej najdroższe i najukochańsze nagle przestało istnieć. Wszyscy byli mądrzy i ważni, wszyscy byli dobrzy i wspaniali: ksiądz, ludzie, koleżanki i koledzy. Tylko ona, jedna jedyna we wsi była zła i niegodna...
Nie była godna swojej wielkiej wiary, nie była godna Najukochanszej Matuni, nie była godna spełnić swojego, wtedy..., jedynego marzenia.
W tak wyrafinowany sposób, "sługa boży" zabił miłość, zabił radość, zabił marzenie i zabił życie dziecka. Nie udało mu się tylko zabić wiary. Dzięki tej wierze Helenka przetrwa. Dzięki tej wierze potrafi wybaczyć, dzięki wierze zrozumie, że to nie była jej wina ani Matuni Ukochanej. Zło chciało ją zniszczyć od początku jej istnienia. Okaleczona i połamana przetrwa i wybaczy. Powrót do życia będzie ją kosztował kilka najpiękniejszych lat młodości. Odbuduje sama swoje życie, ale zawsze będzie w nim wspomnienie niedoszłego gwałtu na ciele dziecka, a doszłego gwałtu na jego duszy i psychice.
 


środa, 14 czerwca 2023

Przebaczenie

 Cóż to jest przebaczenie?
Każdy z nas zapytany o to czy potrafi przebaczać, odpowie bez wachania ... oczywiście, że tak.
A przynajmniej większość populacji. Czy aby na pewno? Jak często myślicie o tym czy potraficie przebaczać? Założę się, że rzadko a najczęściej wogóle.
Co znaczy więc to następne magiczne słowo?
To bardzo trudny temat bo każdy z nas jest inną osobowością. Ponadto wśród ludzi funkcjonują bardzo złe schematy dotycząe przebaczania, generowane przez jednostki zupełnie nie przygotowane do analizy psychicznej danej osoby. W takich przypadkach przebaczanie może się zakończyć jeszcze większą depresją i niezrozumieniem własnych intencji.
Najgorszym błędem jaki popełniamy w procesie przebaczania jest chęć zapomnienia i wymazania z pamięci doznanych krzywd. Kochani, to tak nie działa!
Zostajesz skrzywdzony i masz w sercu ból i rozgoryczenie, jeszcze większy gdy krzywdę wyrządziła ci bliska osoba. Mówisz sobie ... będę mądrzejszy i wybaczę jej (jemu), albo nie będę się zniżał do jego poziomu ale ja to zapamiętam. Buzują w tobie pycha, złość i nienawiść. Te uczucia zaś stają się twoją słabością. Czy masz w tym momencie jakiekolwiek szanse na wybaczenie? Raczej nie!
To prawda, że życie wspólczesne bardzo nas pogania i chcielibyśmy jak najszybciej mieć wszystko zakończone i cieszyć się spokojem. W tym przypadku jest inaczej. Proces przebaczania w zależności oczywiście od wielkości wyrządzonej krzywdy zawsze jest dlugotrwały. To złożony proces ustawiania wartości w naszej psychice, potrzeba zrozumienia siebie i krzywdziciela, dojrzewanie do wymazania ze swojego serca żalu i poniżenia. Sam fakt stworzenia w swojej psychice chęci wybaczenia jest początkiem całego procesu, który jak napisałam może przebiegać różnie u różnych osób. Jakie więc złote panaceum może nam pomóc w jednej z najcięższych i najtrudniejszych dolegliwości naszego życia. Lekarzem i lekarstwem dla naszych bolączek jesteśmy my sami. Tylko i wyłącznie. Nie pomoże nam psycholog ani psychiatra, żadne tabletki ani terapie. Tylko my możemy być lekarzem własnej duszy. Od czego więc powinniśmy zacząć nasze leczenie.
Jak już napisałam wcześniej początkiem wybaczenia jest sama chęć odpuszczenia. To zaś będzie się wiązać z natłokiem myśli, które na powrót przeniosą was do nieszczęsnego wydarzenia. I wszystko będzie przebiegać prawidłowo do momentu, kiedy to większości z was ponownie ciśnienie zacznie osiągać zawrotne wysokości. W tym właśnie momencie należy psychicznie wyhamować. Tylko i wyłącznie dla waszego dobra i zdrowia. Musicie znaleźć w sobie tyle siły, żeby uporządkować natłok myśli i powoli, partiami przeanalizować nieszczęsne fakty. Do tego zaś zabiegu musicie wykrzesać z siebie maksimum pokory, sprawiedliwości, obiektywizmu i zrozumienia. Tak na marginesie, osoby pyszne, zadufane w sobie i swojej nieomylności zbyt wielkich szans na wybaczanie nie mają. Im niestety pozostają lekarze, tabletki, skołatane nerwy i guzy złości, które jako jedyne poradzą sobie z nimi. Ale wracajmy do 90% ludzkości, bo wierzę, że większość z nas to wspaniali ludzie, niekiedy tylko zagubieni. Tak więc analizujemy i na spokojnie oswajamy się z zaistniałą sytuacją. Chęć wybaczenia niesie z sobą również chęć zrozumienia drugiej osoby. Staramy się dojść do tego dlaczego tak się zachowała, co skłonić ją mogło do upokorzenia czy zniesławienia nas. A może podczas tej analizy przypomnimy sobie, że daliśmy sami powód do takiego zachowania. Może wcześniej nasze zachowanie nie było taktowne i osoba wzięła sobie odwet po czasie. Jeżeli nic takiego się nie wydarzyło, pozostaje nam rozpatrzyć zaistniałe fakty, oswoić się z nimi i spokojnie odłożyć temat.    Nie martmy się, że o nim zapomnimy. Temat powróci do nas wcześniej czy później, tak już jesteśmy skonstruowani. Nigdy o tym nie zapomnimy, zostało to już zapisane na naszym twardym dysku i nic, i nigdy tego nie wymarze. Przyjmijcie to do wiadomości. Wybaczanie to jedna bajka a zapomnienie to zupełnie inna bajka. Temat musi się uleżeć. Jeżeli stwierdzimy, że sami sobie jesteśmy winni bo... nasze zachowanie mogło być prowokacją, albo nasz język powiedział wcześniej niż pomyślała głowa.......... W takich sytuacjach powinno nas być stać na przeprosiny i wybaczenie będzie obustronne. Przyjaciele niestety nie rodzą się na jabłoniach, warto więc o nich powalczyć nawet kosztem własnego ustępstwa. Jeżeli jednak nie znajdujemy własnej winy w problemie a konkretna osoba lekceważy nas już nie po raz pierwszy, warto przemyśleć temat odejścia od kogoś kto nie zasługuje na nasze towarzystwo. Wtedy bardzo szybko wszystko wróci do normy. Brak kontaktu a więc, brak przypominania zaległych historii, brak dalszych złych tematów, które przy takich osobach łatwo sie generują, pozwolą wam bardzo szybko wybaczyć. Temat przestanie być dla was ważny. Zaczniecie rzadziej o nim myśleć i w momencie kiedy on powróci, nagle nie poczujecie nic... To "nic" to właśnie jest wybaczenie. W żaden sposób nie jesteście związani z przedmiotem, nic w tym temacie nie może już was zranić, jesteście wolni.                                                                                                                                                 

                                                            Nie jesteś Bogiem

Dość twardo stąpasz, realnie marzysz
pobieżnie słuchasz, zniewagi ważysz.
Spoglądasz z góry, nie widzisz nieba
wymagasz dużo, dasz ile trzeba.

Kosztorys dawno w szufladzie leży,
kogóż jak "siebie ceń jak należy".
Wszystkie zalety a nawet wady,
uznajesz plusem swojej ogłady.

Idziesz, strofujesz, krzyczysz, blefujesz,
poniżasz, gardzisz, argumentujesz.
Bezsporną wartość swojego rysu
rozgłaszasz  wkoło bez kompromisu.

Bogiem już prawie. Sądzisz człowieka.
Twoje rewanże są bez dociekań.
Na ludzkie skargi wybuchasz śmiechem.
Dał ci się skrzywdzć, jego to grzechem.

Nie ma dla Ciebie żadnej świętości,
nic nie rozumiesz z Hymnu Miłości.
Ty, Twoje, Twego, Twojego, Twym
z głośnym przytupem śpiewasz swój hymn.

Wirus wielkości, lwią część dotyka.
Dzieli miłości, kłamstwo podtyka.
Osiągi zdobyć musi najwyższe
by móc na zawsze zostać bożyszczem.

A w górze niebo, na nim obłoki,
gdzieś jeszcze wyżej Prawa opoki.
Miary rzetelne i praworządne,
demokratyczne w godzinie sądnej.

Każdy z nas przecież kiedyś tam stanie.
Będzie miał splendor na pierwszym planie.
A prawa w niebie różne od naszych.
Są zwykłe, proste stąd doskonalsze.

Rzecz jasna tutaj, na tym padole
zakończysz żywot na bożym siole,
zgoła odmienny wachlarz wartości,
czeka każdego w jego wieczności.

Zatrzymaj bieg swój, przebacz swe życie.
Popatrz na ludzi w niemym zachwycie.
Każda istota równa jest tobie.
Przebaczenie... zacznij tworzyć w sobie.




czwartek, 25 listopada 2021

Wiara

WIARA -  "...nadawanie dużego prawdopodobieństwa prawdziwości twierdzenia w warunkach braku wystarczającej wiedzy" - tak pięknie i zrozumiale encyklopedia wyjaśnia nam znaczenie tego magicznego słowa.
Czy aby na pewno w tak prosty sposób, można zinterpretować je ostatecznie?
Ja, jak zwykle się...czepiam. Zapraszam więc na chwilę dywagacji o wierze.
Mój wiek, którym często wspomagam się w moich wywodach, bardzo mi pomaga, bo jak powszechnie wiadomo, bagaż doświadczeń jest najcenniejszym pozytywem w rozmowach o życiu.
Od małego dziecka nie mialam problemów z wiarą. 
Wtedy, kiedy jeszcze niewiele rozumiałam, więcej czułam i widziałam.
Zawsze miałam świadomość jak i co powinnam robić, tak jakby mi to ktoś podpowiadał.
Jeżeli coś robiłam źle, często robiłam to z rozmysłem i raczej dla sprawdzenia reakcji dorosłych. Jeżeli dorośli rugali mnie za to, wiedziałam, że to jest złe i nie powinnam tak się zachowywać, potwierdzałam więc sobie fakt, że ja wiem co jest złe.  Nie wyobrażacie sobie jak pragmatycznie myślą dzieci.albo nie chce Wam się wysilać, żeby cofnąć się do swojego wczesnego dzieciństwa i przypomnieć sobie swoje myślenia. Każdy z nas może tam wrócić. Najlepiej wspominać przeżycia, które odcisnęły sie w naszym umyśle mocniej niż inne. Takich przeżyć z dzieciństwa mamy mnóstwo. Wystarczy tylko odkurzyć je trochę i zagłębić się w nie mocniej.                                                                                                              Wiedziałam na przyklad, że kiedy rano otworzę oczy a przez okno wpadają słoneczne promienie, muszę natychmiast wybiec na zewnątrz i przywitać się ze słońcem. Tak też, jako kilkuletni berbeć robiłam. Jak tylko zobaczyłam przez okno słońce, wyskakiwałam z łóżka i w koszulinie biegłam przez kuchnię, następnie długą sienią do drzwi wejściowych, żeby móc popatrzyć prosto w słońce. Mrużyłam oczy i wyciągałam chude rączęta w jego kierunku, wołając głośno: "...dzień dobry kochane słoneczko". To były lata sześćdziesiąte. Dziś przypominam sobie co wtedy działo się w głowie trzy, czterolatki. Nikt mi tego nie mówił, ale ja wiedziałam, że jestem szczęśliwa: bo mogę biec, bo za chwilę dostanę śniadanie, bo w kuchni jest babcia, mama, bo mogę stać w tym słońcu i ogrzewać się jego ciepłem. Odczuwanie tej wielkiej szczęśliwości było tak mocne, że do dzisiaj je pamiętam.     
Mało tego, do dziś potrafię tak bardzo czymś się cieszyć i tak być szczęśliwą jak wtedy właśnie. Ta szczęśliwość cały czas we mnie tkwi i nie muszę specjalnie wysilać się, żeby osiągnąć ten stan. Jeżeli piszę "kąpiel słoneczna" to znaczy, że jestem w jego objęciach i czuję to ciepło naturalne, najmilsze, najcieplejsze, najdoskonalsze, nie do odtworzenie przez człowieka. To właśnie jest dla mnie cud. Cud doświadczania wyższości natury. Cud dobrowolnego poddania się chwili i mocy wszechświata. Moje odczucia z okresu dzieciństwa, które bardzo pielęgnuję są dla mnie wystarczającym potwierdzeniem istnienia wyższego bytu.
Wychowywano mnie na katoliczkę. Kiedy poszłam do szkoły na lekcjach religii zaczęłam poznawać bliżej dogmaty wiary. Niestety były to też czasy, kiedy (szczególnie na wsi) jeszcze mocno funkcjonowały zabobony, przesądy, demoniczne strachy. Jakimś "cudem" udało mi się uniknąć tych chorych pułapek i utwierdzić w sobie zdrową i szczęśliwą wiarę.To też uważam, jest jakieś zrządzenie ponadnaturalne, powiedziałabym nawet świadome przewodnictwo. Nikt z moich najbliższych nie pomagał mi w samookreśleniu, wręcz przeciwnie. Gusła dominowały.                       
Mam sześćdziesiąt lat. Bardzo starałam się przez całe życie i nadal mocno nad tym pracuję, pielęgnowac w sobie dziecko. Często zachowuję się jak dziecko i myślę, że właśnie dlatego potrafię być szczęśliwa. Dzieci bowiem w swej nie zniszczonej jeszcze przez dorosłych strukturze posiadają nieskazitelną formę , która łączy je z wszechświatem czyli z Mocą Stwórcy i stąd właśnie ich najprawdziwsze reakcje, samoobrona tylko z konieczności, stoickie wręcz przyjmowanie rzeczywistości, empatia, bezproblemowość, trzeźwe i najprostsze ocenianie oraz przyjmowanie otoczenia. Ta świadomość utwierdza moją wiarę, że każdy z nas jest cząstką czegoś bezwymiarowego, czegoś czego nie jesteśmy w stanie pojąć a ślad czego przychodzi z nami na Ziemię.
Pielęgnowanie w sobie dziecka przez dorosłego nie jest wcale łatwe. Coraz więcej wokół nas "wykształconych" mądrali, którym wydaje się, że to oni są bogami. Przykazaniami dla nich jest umiejętność poruszania się w cyberprzestrzeni, wszechobecny, degradujacy i sprowadzający człowieka do wymiaru kukły marketing według którego i pod jego dyktando powinniśmy żyć oraz straszliwe zakłamanie, wykorzystywanie, ubezwłasnowalnianie, narzucanie ofert bez zgody człowieka czyli niewolnictwo. Nie takie, krepujace tylko nasze ciała z jakim miał człowiek do czynienia we wcześniejszych wiekach. Współczesne niewolnictwo odbiera człowiekowi przede wszystkim rozum, serce i wolną wolę a więc duszę. Tą jedyną i najważniejszą część naszego istnienia. Ktoś taki jak ja, który próbuje oprzeć się temu procederowi jest marginalizowany na każdym kroku i właściwie przez każdego. Nikt nie rozumie kogoś, kto kieruje się uczuciami, myśli sercem i żyje dla innych. To jest wręcz stan chorobowy. Niedawno przecież pisałam o tym jak otoczenie postrzega mnie. Jako kretynkę i bezmózgowca, podgłupiastą i niedorozwiniętą chociaż staram się w miarę normalnie żyć a nawet nadążać za rowojem techniki. Moja siła i wytrzymałość tych niezbyt przyjemnych epizodów podparta jest właśnie niezłomną wiarą. Silnym przekonaniem i mocną ufnością w coś ważniejszego dla mnie, w coś czego teraz zrozumieć nie potrafię ale czuję i wyczuwam swoją dziecięcą intuicją, że ta właśnie niewiadoma jest dla mnie najważniejsza i dla niej muszę żyć a właściwie przejść swoje tu osadzenie na Ziemi, którego celem jest rozwinięcie i ukształtowanie mojego jestestwa abym kiedyś mogła ze spokojem odejść do mojego prawdziwego domu, do mojego prawdziwego Ojca. Wszystko zaś z czym zetknę się na tej Ziemi tam będzie niepamięcią .
Moje życie staram sie kształtować dla pożytku i radości ludzi, wszystko co dostaję od życia jest pensją za moje wysiłki i pracę. Biorę od Boga tylko tyle ile potrzebuję. Jakikolwiek nadmiar zawsze mnie przytłaczał. Odkąd sama decyduję o swoim życiu nie zdarzyło się nigdy, żeby mi zabrakło czegokolwiek do egzystencji. Nadwyżka jakichkolwiek dóbr wymiernych z pewnością zubożyła by moje życie i zdezorganizowała funkcjonowanie moich wartości życiowych. Cały czas żyję na przyzwoitym poziomie obowiązującym w tych czasach. Gdyby czasy były inne przyjęłabym je i dostosowała swoje życie do istniejących warunków i zachowywałabym sie identycznie zmieniłaby się tylko forma i kształt mojego funkcjonowania.
Znam ludzi "wierzących", którzy cały czas usiłują swoją wiarę oprzeć na objawieniach, karkołomnych modlitwach, umartwianiach które rujnują ich zdrowie i zabijają boską radość na dopatrywaniu się cudów na każdym kroku. Jakaż jest ich wiara, skoro nie potrafią poczuć w sercu i umyśle miłości do Stwórcy, skoro nie potrafią zapłakać czystą radością na widok wiosennego, niebiańskiego poranka?
Nie szukam Boga namacalnego i widocznego dla oka. Przecież On jest we wszystkim czego dotykam i co widzę a to szczęście, które rozrywa moje piersi i wyrywa się ku czemuś niewiadomemu i nieuchwytnemu to cóż innego jak nie Bóg? Nie ma na świecie takiej mocy ludzkiej, któraby potrafiła wskrzesic we mnie takie uczucia. One po prostu we mnie żyją i prowadzą mnie do największego szczęścia, które gdzieś głęboko we mnie się uśmiecha. Przecież to takie proste.......
Czy nie wierzę w cuda?
Oczywiście, że wierzę bo doświadczam ich bez przerwy. Nie zdarzyło mi się prosić o coś Pna Boga (najczęściej za pośrednictwem Mateńki ukochanej) i nie być wysłuchaną. Jeżeli w coś mocno wierzę i czegoś bardzo pragnę Bóg zawsze mnie wysłuchuje i końcem końców tych spełnionych próśb jest już tak dużo, że na obecną chwilę już tylko dziękuję i dziękuję, i dziękuję. Wiem, a wiem bo wierzę, że każda moja prośba będzie wysłuchana. Oczywiście prośba z dobrą intencją na chwałę Bogu i pożytek ludziom. Zaufajcie proszę i nie bójcie się. Jak cudownie jest żyć mając świadomość, że nie jesteś sam.
Czym więc są wszystkie łaski, które otrzymałam ja, moja rodzina i nie tylko jeżeli nie potwierdzeniem istnienia Mocy Wszechmogącej, która cały czas każdym z nas się opiekuje. Naszym zaś zadaniem jest umieć wierzyć, prosić i dziękować. Kochać ludzi, kochać siebie, kochać wszystko co Bóg nam dał. Dziękować za dobre i złe bo wszystko w egzystencji jest potrzebne. Jeżeli zapanuje w nas ta właśnie, świadoma równowaga osiągniemy najprawdziwsze szczęście.
Czy to nie są wystarczające dowodym żeby uwierzyć w niepojętą Moc, która nami dysponuje.


                                                               Błogosławieni

Błogoslawieni którzy uwierzyli,
potęga Wszechmocnego buduje ich siłę.
Chociaż na drogach często się gubili,
zaowocował wreszcie duszy ich wysiłek.
Ujrzeli światło Pana we wszystkim dokoła
a szczęście bezgraniczne krzyczało do Boga,
...jesteś tu po to by kochać! - zawołał
głos, którego przez lata gniotła zimna trwoga.

Błogosławieni sprawiedliwi,
to oni są filarem boskiej kompozycji.
Nie upatrują winy, nic ich nie dziwi
nie wchodzą nigdy w gestie Pańskiej jurysdykcji.
Przypadłość zaś ta rzadka w rozkosz ich spowiła
niezłożone istnienie, łatwość wybaczania.
Dzień każdy to modlitwa sercu Boga miła,
dążenie do czystości złe siły poskramia.

Błogosławieni cisi i pokorni.
Pozbawili już pychy swoje nędzne ciała.
Uspokojeni na butę odporni,
bo przyszlość dla nich zawsze jawi się wspaniała.
Rozsiewając nadzieję, miłość w trwaniu szkwałach,
niosą z Jezusem krzyże, ciągle niestrudzeni.
Śpiewając głośno: "Panie, chwała Tobie, chwała",
upojeni spokojem duszy. Błogosławieni.





środa, 14 kwietnia 2021

Czy to już wiosna?

 Kwiecień

Rannym świtem na wschodzie
wzeszło czarne kłębowisko,
wietrzysko popchnęło tumany
śnieżne przez świat.
Zima po raz kolejny
dosiadła lodowych sań
a śnieżne ogiery
znów wykrzesały spod kopyt
całun zimowy.
Czyżby wiosna w tym roku
zrejterowała?
Forsycja wypuczyła pękające kwiaty
całe zatopione
w kapiących łzach
topniejącego śniegu.
Stokrotka chwiejąc się
pod ciężarem opadu,
próbuje utrzymać równowagę
na swojej cieniusiej nóżce.
Zwinęła namoczone listeczki
a febra trzęsie nią nieustannie.
Przebiśniegi jedynie...
rycerscy zwiadowcy,
eksplorują z uśmiechem
zapłakane przestrzenie.
Tak plecie nasz kwiecień
niemocą spowity.
Światłości wygląda
ciepełka miłego,
lecz status jest jego... przejściowy.
Przytuli stokrotkę,
forsycją potrząśnie
i prześpi swój miesiąc na śniegu.



wtorek, 13 kwietnia 2021

Podgłupiasta...

Jestem człowiekiem bezpośrednim i prostolinijnym.
Kiedy poznaję nową osobę udzielam jej bezwarunkowego kredytu zaufania wierząc, że to jest cudowny, poczciwy i szlachetny człowiek.
Kiedy spotykam znajomego, radość ze spotkania jest tak wielka, że nie umiem powstrzymać emocji i najczęściej oprócz szczęśliwego uśmiechu, ręce i serce same wyciągają się do tego człowieka.
Niestety zdarzyło mi się już kilka razy, że ktoś mnie trzepnął po tych wyciagniętych rękach, co na jakiś czas studzi moje emocjonalne podejście do istoty ludzkiej.
Piszę o tym, bo ostatnio znów mi się to przydarzyło i tym razem postanowiłam wyrzucić to z siebie.
Pracuję z osobą, która od lat szkaluje moje dobre imię i chociaż nie zwracam na to uwagi (bo wiem, że czyny a nie słowa o nas świadczą) to jest na tym świecie gremium ludzi, którym wystarczą słowa niestety, żeby ukrzyżować drugiego.
Najczęściej takie zachowania wypływają z zazdrości, która niestety przeradza sie w nienawiść.
Moja spolegliwość, wybaczanie, nie reagowanie być może kształtują ze mnie osobę, która nie bardzo mieści się w normach dzisiejszego świata.
Krótko mówiąc od pani "X" usłyszałam, że jestem "podgłupiasta..." - cytuję.
W pierwszym momencie nie czułam się komfortowo ale jak zwykle w podobnych sytuacjach ktoś z boku zaczął do mnie mówić: "... możesz jej tylko za to podziękować. Czy naprawdę nie rozumiesz jak pięknie do ciebie powiedziała?"
Wtedy jeszcze nie rozumiałam dlaczego mam jej dziękować za obraźliwe w końcu słowa ale...wystarczyło się wyciszyć. Rozum i myśl wzięły górę nad emocjami.
Uzmysłowiłam sobie, że od dawna  czekałam przecież na te słowa.
Wciąż nad sobą pracuję, wciąż więcej i więcej od siebie wymagam i nagle ktoś mi mówi: "... zachowujesz się jak podgłupiasta." - wielkie nieba, czyli jak???
Jestem ustępliwa, elastyczna, wierzę że nie krzywdzę, krzywdzącym odpuszczam, nie oceniam, nie zazdroszczę, nie wspieram złego, cały czas szukam sprawiedliwości. Ze wszystkich moich kobiecych sił staram się słuchać co mówi do mnie Bóg i żyć zgodnie z jego nakazami.
Kocham ludzi bardziej niż siebie. Będę do nich wyciągać ręce i wysyłać jasne światło bo to są najpiękniejsze zachowania człowieka i niewyobrażalne szczęście dla mnie.
Zło nie wytrzymało moich zachowań i powiedziało mi najpiękniejszą prawdę o mnie.
Skoro złamałam wszystkie imperatywy XXI wieku i nie mieszczę się w ramach cywilizacji, jestem... wolnym człowiekiem . Moje zaś zachowania są zdrowe, piękne i miłe Bogu nie mogą więc być w żaden sposób zaakceptowane przez ziemskie bóstwa. Dla nich pozostanę śmieszna, niezrozumiała, nieczytelna i nie do zaakceptowania czyli... podgłupiasta.
Boże dziękuję Ci bo znów jestem bliżej prawdy. Dziękuję również pani "X" która mnie w tym temacie oświeciła.
Po raz kolejny poinstruowano mnie, że nie wolno marnotrawić swoich sił witalnych, swojego zdrowia, swojej pozytywnej energii na zło, które było, jest i będzie wszechobecne.
Jako jednostka na pewno nie zatrzymam machiny globalizacji, degradacji środowiska, galopującego konsumpcjonizmu. Człowiek w wieku XX i obecnym przechodzi bardzo szybką transformację  a nawet zaryzykuję stwierdzenie transmutację... pytanie tylko - w co???
Dlatego każdy, kogo jeszcze nie wciągnęła materialistyczna machina niech buduje w sobie światło i rozlewa je na swoich bliźnich. 
Czy nie chciałbyś wychodząc rano z domu widzieć wokół siebie same uśmiechnięte i życzliwe twarze?

Naucz mnie Panie

Naucz mnie Panie
dziękować za wszystko
za słońce i burzę
deszcze, wichry srogie
za dzień, noc smolistą
ornamenty gwiazd
na nieboskłonie
za to, że mogłam wstać
że pracuję, że chodzę
że myślę jestem zdrowa
że kwitną kwiaty...
Dziękuję za chleb 
codzienny i wodę
za dzieci, wnuki
za dorodność wszystkiego
co od Ciebie mamy.

Za jajko w lodówce
i książkę na półce
za buty na nogach
i błoto na drogach
za szklankę w kredensie
tęskną łzę na rzęsie
radości i smutki
wesołych szant nutki
żyrandol, obrazek
z marnym bohomazem
za moje stworzenie
ludzkości istnienie.
Dziękuję Ci Boże!




            

 

 



 

środa, 27 stycznia 2021

Miłość

 ... i tak poszukując czegoś
czego... sami nie wiemy
zamykamy trwanie
w niemrawym konaniu
zgorzkniałość i tęsknota
za impresją duchową
wypełnia puste zmysły
opróżnione z uczuć
kładziemy żałosne racje
niestosowne androny
na prawych szalach Temidy
ta zaś ze wstydem 
przesłania boskie oczy...
lodowatą kłódką
zamykamy serca
od dziś zaczniemy sarkać
na bezwinnych ludzi
gdzie tkwi lapsus
czy inna niebiosów omyłka
kolokwialnie rzecz biorąc
... niepojęta bzdura
czy dlatego może
że brak nam odwagi
krzyknąć jak najgłośniej
Boże naucz mnie proszę
kochać najzwyczajniej...

...a ksiądz Twardowski mawiał:
" To wszystko psu na budę bez miłości."



Miłość

 Namiętność, umiłowanie
głos serca, zakochanie
stan duszy ogłupiałej
rozentuzjazmowaniem
zmysłowość, erotyczność
intymność, seksualność
egzaltacja rozumem
fascynacja ciałem
wciąż mało... dusza woła
jak ująć w słowne ramy
nieuchwytne zachwyty
ludzkiego istnienia
przez wieki krocie verbum
rzucano w tęsknych pieniach
treść wciąż nienasycona
ubóstwem ludzkich słów
nic dodać ani ująć
tudzież choćby wyśpiewać
nie można kreślić w słowach
doznań, które winniśmy czuć...

... a ksiądz Twardowski mawiał:
"Często brak nam słów, by określić miłość.
Nic dziwnego, bo Boga samego
słowami określić nie można."